Mam duszę sportowca i - mimo tego, że często mnie to śmieszy - lubię rywalizację. Wprawdzie walkę między kumplami na korcie na śmierć i życie podczas gry w squosha uważam za patetyczną, niemniej z wypiekami na twarzy śledzę mecze i zawody - i to nie tylko te sportowe.
Jedną z moich ulubionych konkurencji jest Literacka Nagroda Nobla (LNN). Nie oszukujmy się, to wyścig jak każdy inny. Rządzący się swoimi zasadami i regułami. Mający swoje czarne konie. Sędziów wydających wyroki. Swoje dyskwalifikacje (przykład niepoprawnego politycznie Rotha) i "malowanych" kibiców, którzy mają to do siebie, że stają się fanami każdego, ale to każdego zwycięzcy (miliony zakochane w Szymborskiej, które do jesieni 1997 roku nie wiedziały, że ktoś taki istnieje na świecie!).
Ja kibicem jest wiernym, nawet za bardzo. Na przykład do końca, do samego końca wierzyłem w czystość Lance'a Armstronga. Nawet wtedy, kiedy wiedziałem już, że oszukuję samego siebie.
I jak każdy kibic doznaję rozczarowań, które bolą przez wiele lat. Dlatego też tak dobrze pamiętam ten jęk zawodu, kiedy kilka lat temu Literacką Nagrodę Nobla dostała Alice Munro. Oznaczało to, że już nigdy w ciągu swojego życia tej nagrody nie dostanie Margaret Atwood, ponieważ obie pochodzą z Kanady. A sędziowie LNN mają to do siebie, że nie przyznają nagród pod rząd dla tego samego kraju.
To był sądny dzień. Rozpacz prawdziwego kibica. Dzień żałoby i wściekłości. Jak w każdym sporcie są osoby, które grają świetnie technicznie, nie mylą się, są mistrzami, ale ich gra jest poprawna. Są też zawodnicy i zawodniczki, którzy grają z ekspresją, finezją i nawet jeśli popełniają błędy, to poruszają w człowieku coś, co zostaje głęboko w sercu. Na zawsze. I to sportowe porównanie odnosi się do twórczości Munro i Atwood. Munro pisze bardzo dobrze, ale jest nudna i przewidywalna. Świetna technicznie, ale bez polotu. Atwood to zawodniczka po której nie wiadomo czego się spodziewać. Obiecuje tylko jedno - zawsze to będzie widowisko. Munro będzie zawodniczką, o której następne pokolenia nie będą pamiętać. A Atwood jest tym typem, której przesłania zawarte w książkach przewędrują na kolejne pokolenia.
Ale właściwie z jakiego powodu o tym piszę? Po pierwsze dlatego, że "Kobieta do zjedzenia" przeczytana w wieku trzynastu lat, uczyniła ze mnie mężczyznę.
Po drugie, że "Opowieść podręcznej", tak niezrozumiała dla ludzi, kiedy ukazała się na rynku (ponad 30 lat temu), teraz święci triumfy. Głównie za sprawą świetnego, zrealizowanego przez Hulu serialu, opartego na tej powieści, pokazującego jak śmiało idziemy w stronę utopii.
I po trzecie, ponieważ Atwood jest tak mądrym człowiekiem, że Jej kilkuminutowy wywiad dla Broadly daje asumpt do kilkudniowego pomyślunku.
Najbardziej podobało mi się, kiedy powiedziała: "twoja praca nie musi podobać się każdemu, a jeśli tak jest, to coś jest z tobą nie tak".
Na pohybel nieszczęśliwym krytykantom! :-)