sobota, 27 sierpnia 2016

Upokorzenie

Znacie prozę Fredericka Beigbedera? Jeśli tak, to przeczytajcie Jego najnowszą książkę. Jeśli nie, to nie zaczynajcie przygody z Beigbederem od Jego najnowszej książki. Kam - kiedy usłyszała, że po nią sięgam - powiedziała do mnie: "Zazdroszczę Ci, że masz tę lekturę jeszcze przed sobą".


Powieść "Oona i Salinger" to dość przewrotne dzieło. Zabierałem się do jej przeczytania dość długo, ponieważ sądziłem, że jest to biografia Salingera (tak opisywali to niektórzy recenzenci - jak widać opierając się tylko na informacji prasowej, a nie zaglądając do środka). A z Salingerem mi nie po drodze. W moim odczuciu zbyt dużo w nim naśladowań i... naiwności. Wiem, wiem, że właśnie z tego Salinger słynie, ale jak dla mnie ta naiwność w Jego pisarstwie to jak płatek miętowy u Monty Pythona. 
Czytam tę książkę relaksując się na hamaku i po niektórych zdaniach muszę ją zamknąć i spojrzeć w niebo, żeby nie zwariować od prostolinijnej, ale zuchwale analitycznej uchwytności Jego sądów:

"Odkochana i zamieniona w posąg ładna dziewczyna to chyba największe upokorzenie, jakie może spotkać mężczyznę". 

Beigbeder nie zawodzi, jest cyniczny, obrazoburczy i z pewnością nienawidzą Go francuscy nacjonaliści. A przy jest tym przenikliwy i bardzo czuły wobec swoich bohaterów. 
Mimochodem odkrywa czarne karty historii Francji i USA z czasów II wojny światowej pisząc o tym, że we Francji istniało blisko 200 obozów koncentracyjnych, z czego tylko 1 był nazistowski. Reszta zorganizowana i strzeżona była przez Francuzów. Albo wspominając, że wprawdzie w ataku na Normandię uczestniczyło 50 tysięcy (znakomita większość) czarnoskórych żołnierzy amerykańskich, niemniej zabroniono im udziału w defiladzie zwycięstwa w Paryżu kilka miesięcy później, bo amerykańska armia musiała być "biała"...

Cała ta książka jest o upokorzeniu. Upokorzeniu w miłości, zdradzie, braterstwie, świętości i walce o to, co już nigdy nie wróci. 

Forgive and forget.

środa, 17 sierpnia 2016

Oblatywacz

Latam sobie po całym świecie. Bardzo to lubię i co chwila mnie gdzieś ciągnie. Kupuję bilet. O, nawet dzisiaj. Pakuję się. Ruszam. Wsiadam do samolotu. Zasypiam. Ale tak najbardziej, najbardziej to lubię lotniska i czas tuż przed wejściem na pokład. 

Nawiasem mówiąc, ostatnio z rozbawieniem przysłuchiwałem się dyskusji ludzi, których szalenie nurtowało, skąd ja mam pieniądze na te wszystkie podróże?! I po gruntownej analizie wyszło im, że sponsorują mnie... masoni. Pewnie domyślacie się, jakie mam podejście do ludzi, którzy uwielbiają liczyć pieniądze innych a nie swoje? No właśnie... 

I podczas tych licznych "latań" sponsorowanych przez Niewiadomokogo spotykam wielu fantastycznych ludzi. Raz ja zaczepiam ich, innym razem oni mnie. Rozmawiamy w różnych językach, o różnych sprawach, z różnym zapałem i z różnymi emocjami. Ale zawsze jest ciekawie. I o tych spotkaniach będę pisał teraz na łamach anywhere.pl


oraz w Live&Travel


po to, żeby opowiadać Wam o tym, co ważne, ale także nie stracić tego, co ulotne. Zachęcam!




poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Zwycięstwo sportu nad ludzką głupotą

Apartheid - słowo, które nam, ludziom Północy niewiele mówi. Ale ludziom w Republice Południowej Afryki na jego dźwięk cierpnie skóra. System oparty na ludzkiej głupocie - i co ważne mający swoje źródła w religii(!), w kalwinizmie, odrzucający możliwość równoczesnego, naprzemiennego i bezkolizyjnego funkcjonowania ras w jednym społeczeństwie. Ludzie różnych ras - według tej doktryny - powinni funkcjonować oddzielnie, bo tylko dzięki temu społeczeństwo będzie mogło się rozwijać. Zatem, wybaczcie, nie damy Wam, czarnoskórym mieszkańcom Afryki prawa do głosowania i robimy to - my ludzie Północy, potomkowie Afrykanerów - dla Waszego dobra. Trudno zrozumieć to, że system ten w majestacie prawa i akceptacji świata funkcjonował jeszcze w latach 90. Sama idea ras to jeden z najgłupszych wynalazków ludzkości, ale to temat na inny wpis. Dziś chciałem zająć się czymś innym, bardzo budującym i pokazującym piękno sportu.
Bo oto, na Igrzyskach Olimpijskich w Rio, po dwudziestu latach od zniesienia apartheidu, młody zawodnik z RPA, którego matka i ojciec przed ponad dwudziestu laty - mimo świetnych wyników sportowych - nie mogli reprezentować swojego kraju, ze względu na swoją rasę i jawny sprzeciw wobec apartheidu, zostaje mistrzem olimpijskim na 400 metrów i pobija rekord świata na tym dystansie!!!


Niezwykle symboliczne jest to, że stało się to na IO, u idei których leży równość i czysty duch walki, a które przez całą swoją historię były wykorzystywane do promowania nierówności. Takie sytuacje jak ta z Waydem van Niekerkiem oczyszczają te imprezy.

P.S. A wracając do ludów Północy, w dobrym duchu trzymam kciuki za naszych polskich komentatorów, relacjonujących zmagania lekkoatletów i wierzę, że doczekam kiedyś czasów, w których w ich komentarzach podczas lekkoatletycznych sprawozdań nie pojawi się ŻADEN rasistowski tekst. Na razie, niestety, zamykam oczy i uszy ze wstydu.