wtorek, 20 września 2016

A jak Artystka

Dość często zdarza mi się słyszeć z ust osób, które namalowały jeden obraz, nagrały jedną piosenkę, napisały jeden wiersz lub popełniły jedną powieść: "My ARTYŚCI". Przekrzywiam wtedy głowę na bok, jak pies, który słyszy zbyt wysokie, drażniące jego wrażliwe ucho dźwięki i zastanawiam się nad tym, kiedy i kogo można nazwać artystą.
Sprawę utrudnia fakt, że nikt nie daje dyplomów artysty. Szkoły artystyczne nadają dyplom magistra sztuki. Ale czy to czyni ich artystami? Chyba nie. Zatem kto lub co sprawia, że o kimś powiemy "artysta" bez zająknięcia, a o innym "artysta" prześmiewczo i z pobłażaniem? Czy to nie jest przypadkiem kwestia naszego gustu? A że gusta różne, to i artyści zdarzają i wielcy i jarmarczni?
W moim przekonaniu - i zapewne zgodnie z moim gustem - TA KOBIETA jest ARTYSTKĄ. Artystką nie czyni Jej to, że od ćwierćwiecza występuje na scenie. Jest artystką, bo nieustannie się rozwija, poddaje sama siebie nowym próbom, zaskakuje odbiorców. Ktoś powiedziałby - jest nieprzewidywalna. Ale czy nie taki powinien być artysta? Artysta przewidywalny to chyba tyle co rzemieślnik.


Wracając do Niej, to nie jestem fanem jest wczesnej muzyki, choć to za nią zgarnęła największą liczbę nagród i rzesze fanów, którzy nie są w stanie słuchać muzyki, którą tworzy teraz. A mnie Jej ostatnie działa zachwycają. Bjork - bo o Niej mowa - całkiem niedawno wydała płytę, będącą zapisem koncertu utworów składających się na album Vulnicura. Płyty znakomitej, głębokiej i niezwykle czystej.


Zapis koncertu to rozbuchane aranżacje, które wciągają do świata Bjork, każdego kto się na to odważy. A niewielu tej odwagi wystarcza. Jeden z dziennikarzy nazwał ostatnie artystyczne posunięcia Bjork "onanizowaniem się muzyką". Czyżby?

Jeśli kogoś nie "zasysa" stara piosenka Come to me w nowej aranżacji w stylu Vulnicury, albo przejmujący Stonemilker, to nie wiem co go może "zassać". Blisko 10 lat temu swoją płytą Volta dokonała wolty i jest już teraz sama dla siebie, nie do podrobienia, jedna z ostatnich Artystek, która tworzy muzykę istniejącą, a nie towarzyszącą. 

poniedziałek, 12 września 2016

Cyfrowa dyskryminacja

Nadrabiając czytelnicze zaległości z lata, sięgnąłem po lipcowy New Scientist - tygodnik, który choć ostatnio momentami dość nierówny, nadal dobrze się czyta.



Znalazłem w nim artykuł, w którym Aviva Rutkin pisze o sprawach dziwniejszych niż szaleńczy pochód Trumpa po władzę nad światem. 
Może odwróćmy historię. Wyobrażacie sobie, że nie możecie umyć rąk w łazience, w której dozownik na mydło, kran i suszarka do rąk działają na fotokomórkę, bo Wasze ręce są pokryte piegami? Jakbyście się czuli, gdyby kamera znanego producenta, zamontowana do systemu gier video nie działała, bo macie blond włosy, ewentualnie blond w nich pasemka? Co byście powiedzieli, gdyby system rezerwacji uporczywie odrzucał Waszą próbę zarezerwowania hotelu czy wypożyczenia samochodu, bo jesteście z Polski? Byłoby Wam głupio? Bylibyście źli? Bylibyście wkurzeni? Mielibyście ochotę zrobić aferę? Kto by się śmiał? Kto by się tym nie przejął? Ręka do góry. No nie widzę. I po raz kolejny wychodzi na to, że mam "szczęście", że jestem biały i przez to uprzywilejowany.
Bo te upiorne sytuacje, o których napisałem powyżej zdarzają się na co dzień ludziom czarnoskórym. To tego koloru nie rozpoznają niektóre dozowniki mydła, kamery i to oni są dyskryminowani, kiedy chcą coś wypożyczyć i zarezerwować. Nagle blokują się rezerwacje, hotele są niedostępne, a wypożyczalnia samochodów pusta. I po raz kolejny zadaję sobie pytanie, którego - wybaczcie - nie rozwinę: WTF?!?! 

niedziela, 4 września 2016

Sati

W czasach mojego dziecięctwa w telewizji, która jeszcze wtedy była jedna, wyświetlane były przedstawienia w ramach cyklu: Teatr Młodego Widza. Na zawsze w pamięci zapadła mi scena z jednej z owych inscenizacji, w której po śmierci (przedwczesnej) bohaterskiego wojownika, zgodnie z dawną piastowską tradycją na stosie, na którym palono zwłoki owego nieszczęśnika, razem z jego ciałem płonęła również jego całkiem żywa żona - na tę chwilę wdowa, a nawet zupełnie żywy koń. Absurd tej sytuacji był dla mojego dziecięcego mózgu niepojęty. Dość szybko jednak - zapewne przy pomocy dorosłych - przetłumaczyłem sobie, że to przecież było ponad 1000 lat temu i takie barbarzyństwo współcześnie nie może się zdarzyć. A jednak...
W poszukiwaniu inspiracji, z ciekawości i tęsknoty za podróżą wgłąb i na zewnątrz natrafiłem na zdjęcia Dariusza Romana z Indii. 



Zdjęcia mnie zachwyciły, zatrzymały, ale dopisana do nich historia zasmuciła. Autor zdjęć opisuje swoją podróż do Vrindavan, Miasta Wdów, w którym schronienie znajdują indyjskie wdowy. Kobiety, które tak jak przed tysiącami lat w Polsce po śmierci męża stają się nikim. Wprawdzie zabronione jest (o łaskawcy!) palenie ich żywcem na stosie wraz ze zwłokami męża, ale za to zabierane jest im wszystko, one same są wyganiane z domu. Obrzęd, zwyczaj, rytuał (?) (Konradu pomóż!) zwany dźwięcznie Sati jest nieludzko okrutny i trudny do uwierzenia. 
Cały artykuł i więcej poruszających zdjęć pod tym linkiem:


A dla Pana Dariusza Romana głębokie ukłony za pokazanie nam, że jeszcze wiele musimy się nauczyć.